PoOglądane: Thor: Ragnarok (2017r.)



     Marvel Cinematic Universe wyrobiło sobie status marki kina rozrywkowego na najwyższym poziomie. Każda z jego produkcji charakteryzuje się rozmachem, gdzie stara praktyczna szkoła efektów specjalnych zgrabnie łączy się z możliwościami grafiki komputerowej, a także wyraźnie wykreowanymi postaciami pomiędzy którymi jest tyle chemii, że starczyłoby na zaopatrzenie laboratorium niejednego szalonego naukowca. Solowe filmy Thora zawsze jednak odstawały nieco od swoich siostrzanych produkcji, czy to przez nie do końca przemyślanie dobraną obsadę (duet Hemsworth – Portman wyjątkowo nie mógł wykrzesać między sobą uczucia na ekranie), czy przez  płytki i mało wyrazisty czarny charakter (Malekith z ,,Thor: Mroczny Świat”). ,,Thor: Ragnarok” w kolejno emitowanych zwiastunach nie wzbudził mojego entuzjazmu do tego projektu, w przeciwieństwie do bardzo pochlebnych recenzji i opinii widzów po premierze. Kiedy jednak sam postanowiłem zapoznać się z tą produkcją, mój optymizm nieco opadł.
     Kiedy Thor powraca do rodzinnego Asgardu odkrywa, że jego rodzinną planetą rządzi jego przyrodni brat Loki (uwielbiany głównie przez żeńską część widowni Tom Hiddelston). Nieco wściekły zabiera go do ich ojca Odyna (epizodycznie ponownie Anthony Hopkins), który gdzieś tam przebywa (podobno) na własne życzenie na planecie Ziemia. Kiedy do niego docierają, Odyn odchodzi ze znanego nam świata pozostawiając swojemu następcy Thorowi cenną, „niejednoznaczną” naukę. Nagle pojawia się nieznana głównemu bohaterowi kobieta roszcząca swoje prawa do tronu, która twierdzi że jest jego zapomnianą siostrą o imieniu Hela (tutaj pod charakteryzacją oraz animacją komputerową Cate Blanchett). Okazuje się, iż posiada ona dużo większą moc niż nasz ulubiony poskramiacz piorunów, dlatego niszczy jego boski młot i odsyła go na drugi koniec galaktyki na planetę pełną kosmicznych śmieci która to rządzi Arcymistrz (bawiący się rolą Jeff Goldblum), a główną rozrywką są tam walki na wzór tych ze starożytnego koloseum.
     Reżyser Taika Waititi zastosował podobne zabiegi w celu zaprezentowania historii co James Gunn w drugiej części ,,Strażników Galaktyki”. Oczywistą sztampowość fabuły postanowiono przełamać dużą dozą humoru sytuacyjnego oraz werbalnego. I to właśnie jest największą siła produkcji. Kolejne dowcipy są bardzo dobrze wyważone i nie psują charakteru filmu nawet w dość wyniosłych finałowych scenach, a co najważniejsze w kilku z nich można zaśmiać się do rozpuku. Daje to też okazję do wykazania się aktorom w ukazaniu prawdziwej natury swoich postaci. U Thora pojawia się narcyzm oraz duma jaką pamiętamy z pierwszej odsłony serii, Loki dalej jest zapatrzonym w sobie kombinatorem niewychylającym się do czynów bez wyraźnych korzyści, a z kolei Bruce Banner (ponownie w tej roli Mark Ruffalo) przywodzi na myśl rozkojarzone dziecko w supermarkecie, zagubione w otaczającym go świecie. Nie można zapomnieć też o ostatniej Walkirii – alkoholiczce (!) którą bez szaleństwa zagrała Tessa Thompson.
     Ale tutaj dochodzimy do głównego problemu. Wszystkie aspekty osobistych rozterek bohaterów mamy podane jak na złotej tacy. Nasze szare komórki ani na moment nie muszą wysilać się w interpretacji ich poczynań. Każdy z nich jest odkrytą kartą i nie skrywa przed nami żadnej tajemnicy, a co gorsza nawet przed innymi postaciami. Niby mamy głównego bohatera ,,dojrzewającego” do przejęcia roli władcy, niby mamy ponownie problem z dwoma przeciwnymi wcieleniami postaci Banner/Hulk, niby staczającą się w nałóg alkoholizmu Walkirię nie mogącą pogodzić się ze swoimi problemami i traumą z przeszłości, ale wszystkie z tych wątków wydają się płytkie i na tyle razy już prezentowane, że automatycznie mamy skojarzenie z odgrzewanym kotletem który już jest nieco zbyt suchy. Nie da się ukryć jednego – twórcy zaprezentowali nam typową wydmuszkę składającą się z ciekawych wizualnie scen przepełnionymi efektami specjalnymi, kapitalną scenografią czy kostiumami. Ale fabuły w tym tyle co kot napłakał. Tego, iż kluczowe dla historii dialogi zajmują w całym ponad dwugodzinnym metrażu może około piętnastu minut nie ukryje nic – nawet świetny syntezatorowy soundtrack rodem z lat osiemdziesiątych.
     Nie zrozumcie mnie źle, „Thor: Ragnarok” jest idealnym przykładem kina rozrywkowego, a dla lubiących wizualną orgię w postaci walk bezpośrednich na różnych planetach czy przy pomocy mistycznych broni usatysfakcjonuje w pełni nawet najdziksze batalistyczne marzenia. Jednak zachwyty krytyków jak i widzów nad całokształtem nie są przeze mnie do końca zrozumiałe pomimo kapitalnej warstwy wizualnej. Podczas seansu miałem odczucia podobne przy „Szybkich i wściekłych 8” – coś, co bawi siedem razy, niekoniecznie będzie bawić kolejne dziesięć. A poza tym ile razy można oglądać zdradę Lokiego?

Ocena: 7/10

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

PoOgladane: Okja (2017r.)

PoOglądane: Trainspotting (1996r.)

PoOglądane: K-PAX (2001r.)