PoOglądane: Thor: Ragnarok (2017r.)
Marvel Cinematic Universe wyrobiło sobie status marki kina
rozrywkowego na najwyższym poziomie. Każda z jego produkcji charakteryzuje się
rozmachem, gdzie stara praktyczna szkoła efektów specjalnych zgrabnie łączy się
z możliwościami grafiki komputerowej, a także wyraźnie wykreowanymi postaciami
pomiędzy którymi jest tyle chemii, że starczyłoby na zaopatrzenie laboratorium
niejednego szalonego naukowca. Solowe filmy Thora zawsze jednak odstawały nieco
od swoich siostrzanych produkcji, czy to przez nie do końca przemyślanie
dobraną obsadę (duet Hemsworth – Portman wyjątkowo nie mógł wykrzesać między
sobą uczucia na ekranie), czy przez płytki i mało wyrazisty czarny
charakter (Malekith z ,,Thor: Mroczny Świat”). ,,Thor: Ragnarok” w kolejno
emitowanych zwiastunach nie wzbudził mojego entuzjazmu do tego projektu, w
przeciwieństwie do bardzo pochlebnych recenzji i opinii widzów po premierze.
Kiedy jednak sam postanowiłem zapoznać się z tą produkcją, mój optymizm nieco
opadł.
Reżyser Taika
Waititi zastosował podobne zabiegi w celu zaprezentowania historii co James
Gunn w drugiej części ,,Strażników Galaktyki”. Oczywistą sztampowość fabuły
postanowiono przełamać dużą dozą humoru sytuacyjnego oraz werbalnego. I to
właśnie jest największą siła produkcji. Kolejne dowcipy są bardzo dobrze
wyważone i nie psują charakteru filmu nawet w dość wyniosłych finałowych
scenach, a co najważniejsze w kilku z nich można zaśmiać się do rozpuku. Daje
to też okazję do wykazania się aktorom w ukazaniu prawdziwej natury swoich postaci.
U Thora pojawia się narcyzm oraz duma jaką pamiętamy z pierwszej odsłony serii,
Loki dalej jest zapatrzonym w sobie kombinatorem niewychylającym się do czynów
bez wyraźnych korzyści, a z kolei Bruce Banner (ponownie w tej roli Mark
Ruffalo) przywodzi na myśl rozkojarzone dziecko w supermarkecie, zagubione w
otaczającym go świecie. Nie można zapomnieć też o ostatniej Walkirii –
alkoholiczce (!) którą bez szaleństwa zagrała Tessa Thompson.
Ale tutaj dochodzimy do głównego problemu. Wszystkie
aspekty osobistych rozterek bohaterów mamy podane jak na złotej tacy. Nasze
szare komórki ani na moment nie muszą wysilać się w interpretacji ich poczynań.
Każdy z nich jest odkrytą kartą i nie skrywa przed nami żadnej tajemnicy, a co
gorsza nawet przed innymi postaciami. Niby mamy głównego bohatera ,,dojrzewającego”
do przejęcia roli władcy, niby mamy ponownie problem z dwoma przeciwnymi wcieleniami
postaci Banner/Hulk, niby staczającą się w nałóg alkoholizmu Walkirię nie
mogącą pogodzić się ze swoimi problemami i traumą z przeszłości, ale wszystkie z tych wątków wydają
się płytkie i na tyle razy już prezentowane, że automatycznie mamy skojarzenie
z odgrzewanym kotletem który już jest nieco zbyt suchy. Nie da się ukryć
jednego – twórcy zaprezentowali nam typową wydmuszkę składającą się z ciekawych
wizualnie scen przepełnionymi efektami specjalnymi, kapitalną scenografią czy
kostiumami. Ale fabuły w tym tyle co kot napłakał. Tego, iż kluczowe dla historii
dialogi zajmują w całym ponad dwugodzinnym metrażu może około piętnastu minut nie
ukryje nic – nawet świetny syntezatorowy soundtrack rodem z lat
osiemdziesiątych.
Nie zrozumcie mnie
źle, „Thor: Ragnarok” jest idealnym przykładem kina rozrywkowego, a dla
lubiących wizualną orgię w postaci walk bezpośrednich na różnych planetach czy
przy pomocy mistycznych broni usatysfakcjonuje w pełni nawet najdziksze batalistyczne
marzenia. Jednak zachwyty krytyków jak i widzów nad całokształtem nie są przeze
mnie do końca zrozumiałe pomimo kapitalnej warstwy wizualnej. Podczas seansu
miałem odczucia podobne przy „Szybkich i wściekłych 8” – coś, co bawi siedem
razy, niekoniecznie będzie bawić kolejne dziesięć. A poza tym ile razy można
oglądać zdradę Lokiego?
Ocena: 7/10
Komentarze
Prześlij komentarz